Tatry po wakacjach. Wcześniej niż planowaliśmy zakończył się nasz pierwszy z Grześkiem wyjazd w Tatry. Niemniej, dzięki wsparciu sprzętowo-logistycznemu Darka i całkiem letniej pogodzie – był udany. O szczegółowym przebiegu informuje relacja Grześka. Ja dodam tylko nasz wspólny APEL do czytelników Toprope: Nie używajcie/ nie kupujcie Reverso 3 – jest to przyrząd niebezpieczny dla liny, a w konsekwencji dla Waszego życia! Już od jakiegoś czasu pojawiały się informacje o zadziorach na środkowym żeberku tego przyrządu, jednak z komentarzami, że da się je kontrolować za pomocą pilnika. Po przebadaniu wiszącego na jednej z betlejemskich uprzęży (pechowo właściciela nie udało się ostrzec) całkiem nowego egzemplarza śmiem w to wątpić. Wspomniane żeberko było wręcz ugniecione niczym plastelina i pofałdowane, jakby zmarszczone od nadmiaru dociśniętego materiału. Owe zadziory zaś to sterczące w kanale dla liny farfocle ostrego materiału, którymi najzwyczajniej można się skaleczyć – podobnego rodzaju, jak gdyby przecięto blachę piłą do drewna. Co najgorsze, po tych „plastelinowych” odkształceniach jakie powodowane są przez dociskający karabinek wnioskować można, że materiał, z którego wykonano Rev3 jest niezwykle miękki gdyż ma się wrażenie, że nie stawia on zbyt wielkiego oporu i stąd rodzą się uzasadnione obawy co do powstania groźnych zadziorów z wyciągu na wyciąg, a nie z miesiąca na miesiąc. A kto z nas nosi ze sobą pilnik? Niestety nie udało nam zrobić fotografii, lecz ze względu na zauważalną popularność przyrządu nie będzie to trudne w przyszłości.
„No bo w Tatrach trzeba w dwójkach…”
Grzejąc twarz w promieniach wczesnojesiennego, porannego słońca, siedziałem na dworcu PKS-u i w oczekiwaniu na Pawła, z niepokojem sprawdzałem co chwilę czas pozostały do odjazdu. Lekkie niewyspanie i kłębowisko myśli wprawiały w ten charakterystyczny stan podniecenia przed wyruszeniem w drogę. Nasz planowany od jakiegoś już czasu wyjazd na wspinanie w Tatry, właśnie miał się zrealizować. W tej samej chwili zobaczyłem zmierzającego ku mnie kamrata, szedł swoim ni to śpiesznym ni to nonszalanckim krokiem niegdysiejszego biegacza przełajowego, z rozdziawioną od ucha do ucha buzią. Wyglądał dość groteskowo, na plecach i na piersi uwiesił sobie dwa podobnych rozmiarów plecaki – jeden ze szpejem, drugi z żarciem… już wiedziałem – będzie zabawnie!!! Droga (ok. siedmiu godzin) minęła dość szybko spędzona na komentowaniu mijanych krajobrazów, scenek rodzajowych, opowiadaniu aktualnych i nieaktualnych anegdot, no i oczywiście tego, co będzie się działo w najbliższych dniach, a dziać się miało sporo. W Zakopcu po tradycyjnej „paradzie Krupówkami” i zaopatrzeniu się w niezbędne wiktuały, ruszyliśmy busikiem w stronę Kuźnic, by jak najszybciej uciec z tego jakże uroczego kurortu.
Nocleg zaplanowaliśmy w Betlejemce na Hali Gąsienicowej, z czym na szczęście nie było większych problemów, pomimo działających tam jeszcze kursów. Pogoda na hali dość dobra, tylko pod wieczór górne partie ścian oblazły mgły tak, że gdy wybraliśmy się nad Czarny Staw w ramach rekonesansu nie było widać zbyt wiele. Natomiast na następny dzień prognozy były obiecujące, więc nie było się czym martwić. Poranek następnego dnia. Standardowa procedura: wstawanie, toaleta, herbata (ultra mocna – z jednej torebki), śniadanie, pakowanie worów, wpis do książki no i wypad na szlak. Dołączamy do nurtu turychy ciągnącej do Murowańca (nie wiem dlaczego ciągle przejęzyczałem się nazywając go Ostańcem – coś w tym musi być). Na pierwszy cel poszła droga filarem Staszla na Zadnim Granacie, droga dość długa jak na pierwszą wspinaczkę, co też próbowałem tłumaczyć Pawłowi – bezskutecznie. – To nie są skały, nie będziemy łoić po jakichś para-tatrzańskich parchatych drogach – gromił bezlitośnie partner. Cóż było robić? Dreptałem za nim powoli pod wcinający się potężnym klinem w piarżyste podejście pod Filar Staszla.
Samej wspinaczki nie będę opisywał, ponieważ jest to rzecz, która moim zdaniem wymyka się słowom – ten cały bagaż emocji, jakie towarzyszą temu, jest po prostu niewyrażalny, a opisywanie szczegółów każdego wyciągu jest bezsensowne. Powiedzieć mogę tylko tyle, że droga zaoferowała nam wszystko to, co w tatrzańskim wspinaniu jest „najlepsze”, czyli kruszyznę, mokrą skałę, iluzoryczną asekurację z tejże kruszyzny, przełamania liny, ekspozycję – co kto lubi!!! Słowem, całe moje skałkowe doświadczenie okazało się niewiele warte, gdy na jakimś parchatym trawersie, trzymając się ruchomych płetw kląłem mój wielki plecak z dodatkową liną i innymi niepotrzebnymi pierdołami, który wyciągał mnie w lufiasty, szczerzący się piargiem żleb.
W tym miejscu winien jestem kilka słów autentycznego uznania dla Pawła, który w takiej sytuacji wykazał się masywną psychą, doświadczeniem i obyciem tatrzańskim i pociągnął wyciąg, na którym ja struchlałem – wielki szacunek chłopie!!! Na szlaku zejściowym z Granatów stanęliśmy o ostatnich promieniach słońca, chowającego sie szybko za grań
Kościelców – chwila wyjątkowa, nawet nie euforia tylko zwykła radość, dwa lub trzy zdjęcia, pakowanie szpeju i gazem w dół do mrocznej już Koziej dolinki. W Betlejemce jesteśmy dwie godziny po na wyrost zresztą planowanym czasie naszego powrotu – całkiem nieźle jak na pierwszy dzionek. Kolejny dzień. Jak zwykle zbyt szybko nadchodzący poranek i ponaglające gesty Pawła B. zmuszają do podniesienia sie z wyra. Czajnik na gaz, kupka nerwówka itd. Wychodzimy dziś na Zachodnią Kościelca, pogoda nawet lepsza niż wczoraj. Na podejściu wyraźnie odczuwam efekty wyrypy z poprzedniego dnia, tak więc znowu podejmuję próby przekonania mojego partnera do jakiejś rekreacyjnej tury na dziś, nie znajduje to jednak i tym razem zrozumienia w oczach kolegi, co zresztą z perspektywy czasu uznaję za działanie właściwe.
Droga Stanisławskiego. Plecaki pozostają pod ścianą, idziemy na lekko, Paweł dość sprawnie przechodzi trudności, chociaż wyjście z komina standardowo mokre. Po dotarciu do ostatniego stanu pozostaje już zjazd do podstawy, jest z tym trochę komplikacji, ale ostatecznie udaje nam się w miarę sprawnie zjechać Gnojkiem, gdzie znajdujemy nasze trofeum ( można tu wkleić zdjęcie haka). Zejście do schronu upływa w dość dobrych nastrojach, wieczorem udajemy się jeszcze do Ostań… sorry Murowańca na piwko i pogaduchy.
To by było w zasadzie tyle jeśli chodzi o nasz wyjazd. Następnego dnia zamierzaliśmy się jeszcze na jakąś graniówkę lecz wypad zakończył się w świetlicy Murowańca na przeczekiwaniu deszczu i chociaż około południa zrobiło się już pogodnie, to my w tym czasie pomykaliśmy już z worami na grzbietach w dół w stronę Zakopca.